Amanda Gardner
Krzyk śliwkowłosej zmaterializował się w powietrzu jako odłamki szkła i wbił w ciało Amandy, zabierając na chwilę oddech. Drobiny przecięły zniszczoną skórę, rozerwały żyły i poraniły organy. Dotarły nawet do tego, co zapomniane przez wszystkich ledwo biło - do czarnego serca. Krwawiła duszą. Pozbywała się życia.
Kochała jak się na nią krzyczało, podświadomie uwielbiała wyzwiska, bo były one jedyną rzeczą, jaką wspólnie ze światem powtarzała pod swoim adresem. Krzyk zawsze bolał i ranił, ale dowodził istnieniu. Istnieniu, którego tak bardzo nie chciała i którego z chęcią by się pozbyła. Jednak ten był inny, bardziej dotkliwy, ostry. Trafił tam gdzie miał trafić, w samo centrum pozbawionej światłości duszy, a tym samym uruchomił skomplikowany system obronny. Czarne kraty momentalnie odgrodziły serce i delikatną osobowość dziewczyny. Znów stała się zimna, samotna, niechciana. Znów nie miała nic, oprócz chorych myśli i napastnika w sobie i niewidzialnej istocie.
- Nie, oczywiście, lekarze pomylili się co do nas. Jesteśmy przykładem normalności i braków odchyłów. Na naszym przykładzie książkę można by napisać - rzuciła złośliwie, nie panując nad sobą. Gdyby tylko mogła, rzuciłaby się na przeciwnika i powaliła go, rozszarpała gardło, a potem patrzyła jak umiera w kałuży krwi. Jak cierpi. Ogromne pokłady nienawiści wypełniały ciało czarnowłosej i szukały ujścia. - Nie uwierzyłybyśmy, masz rację. Nie ufamy sobie, nie ufamy nikomu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zaprzeczy, zawsze będzie słowo przeciwko słowu. Nie mamy komu ufać. Nie ma po co. A nasza przyszłość jest zależna od przeszłości, nie kłam. Nie możemy się jej pozbyć, bo wtedy zgubiłyśmy nawet tą niewielką namiastkę siebie, jaką mamy. Stałybyśmy się zerem, nikim.
Obraz przed oczami dziewczyny z każdym słowem tracił na ostrości. Zakopała się w kołdrę licząc, że to choć trochę uchroni ją przed wypełzającym z każdego kąta złem. Bo co mogło być w tym memencie bezpieczniejsze, niż warstwa pościeli? Jedynie ramiona śmierci wydawały się móc z tym konkurować.
- Nie, dzięki. Ty lepiej już idź – wymruczała na słowa ducha, szczelniej nakrywając się kołdrą. Nie miała ochoty patrzeć na kogokolwiek, musieć znosić krzywe spojrzenia, mówiące zgranie „wariatka”. Czy proszenie o spokój było nieodpowiednie w tej chwili?