Link do zewnętrznego obrazka
To moje następne opowiadanie fanfiction,
w ostatnim czasie piszę prawie tylko takie takie.
Tym razem jest to połączenie kilku filmów animowanych, a raczej postaci w nich
występujących. Są to (na razie tylko te główne, żeby nie uprzedzać późniejszych):
Jack Frost (Strażnicy Marzeń),
Merida (Merida Waleczna),
Czkawka (Jak wytresować smoka?)
Roszpunka (Zaplątani)
To wprawdzie bardzo klasyczny kwartet (tak to się nazywa, nie?),
wiele jest blogów z takimi postaciami, ale bardzo bym chciała,
aby moje opowiadanie było... Inne. No cóż, warto spróbować.
Link do zewnętrznego obrazka
Oczywiście komentarze mile widziane,
te dobre jak i te negatywne.
*Imię napisane kursywą przed każdym
rozdziałem oznacza narrację.*
Życzę miłego czytania :]
Prolog
Jack
Jasne promienie ciepłego, porannego słońca oświetlały moją twarz, gdy ospale przelatywałem nad przeręblami. Zapowiadał się piękny dzień, którego nie mogłem zmarnować.
Kiedy tego dnia obudziłem się, słońce dopiero wschodziło, oświetlając wszystko dookoła. Oszronione gałęzie drzew mieniły się tysiącami barw. Śnieżne zaspy odbijały promienie słońca, tak że ciężko było wytrzymać ten blask.
Kiedy teraz dostrzegłem sople zwisające z gałęzi, nie mogłem się powstrzymać. Przeleciałem niedaleko nich i kosturem strąciłem na śnieg. Zaśmiałem się pogodnie. To zawsze dostarczało mi wiele radości.
Wtedy w dole zobaczyłem Zająca. Uśmiechnąłem się, tym razem ironicznie. Przez ostatnie mrozy, które kompletnie przypadkiem pojawiły się tuż przed Wielkanocą, teraz miałem z nim na pieńku. Ale kto by się tam przejmował fochami królika.
Cicho podleciałem do niego od tyłu i wylądowałem w odległości kilku metrów. Bezszelestnie poruszałem się po śniegu, lecz mimo to Wielkanocny się zatrzymał. Nie mogłem się powstrzymać i cichutko parsknąłem śmiechem, wspominając jego minę, gdy po raz pierwszy zobaczył moje niedawne dzieło. Ten, nadal nie odwracając się, rzekł poważnym, niskim głosem:
- Nadal ci do śmiechu, kolego? Jeszcze ci mało zabawy po tym, co zrobiłeś?!
Pod koniec drugiego zdania odwrócił się. Ostatnie kilka słów wykrzyczał mi prosto w twarz. Jego oczy błyszczały wściekłymi ognikami, pszeszywając na wylot. Nie zaskoczył mnie ten atak, byłem przygotowany na takie powitanie. Co więcej, jeszcze bardziej zdenerwowałem Zająca, powtórnie zaczynając się śmiać.
- Ty paskudo... - Mruknął Zając, równocześnie wyciągając bumerang. Rzucił nim zręcznie w moim kierunku. W ostatniej chwili uchyliłem się przed atakiem kumpla. Gdy z powrotem się wyprostowałem i rzuciłem Zającowi chytry uśmiech, zdziwił mnie fakt, że on także się uśmiecha. Co więcej był to złośliwy uśmieszek, który nie wróżył niczego dobrego. Uniosłem jedną brew, zastanawiając się, co też ten chytrus knuje. Do świadomości przywołało mnie mocne uderzenie w tył głowy. No tak, magia bumerangu. Przez nagły ból lekko pochyliłem się do przodu, wbrew woli plując równocześnie. Wielkanocny prychnął rozbawiony. Tym razem to ja spojrzałem na niego ponuro.
- Punkt dla ciebie, Króliczku. - Mruknąłem, z powrotem się prostując. Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, lecz prawie od razu uśmiechnąłem się powtórnie.
- To jeszcze nie koniec. Miej się na baczności, Puszek. - To mówiąc, uśmiechnąłem się szelmowsko i zacząłem powoli wznosić się ku górze. Zając patrzył na mnie wzrokiem sugerującym, żebym nawet nie próbował niczego wykręcić. Nie spuszczając ani na chwilę wzroku schował bumerang i cofnął się kilka kroków. Jego łapy cicho ugniatały śnieżne zaspy, a oczy czujnie śledziły każdy ruch. Zachichotałem cicho, przyglądając się jego pełnych powagi poczynaniom. Zasalutowałem żartobliwie z wysokości około sześciu metrów. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że króliczek bardzo nie lubił, gdy patrzyłem na niego z góry. Wielkanocny burknął coś pod nosem, po czym odwrócił się i odszedł.
Jeszcze przez chwilę patrzyłem za nim uśmiechając się zwycięsko. Gdy zniknął w jednej z wielu swoich norek, ja także postanowiłem się ulotnić.
Powtórnie zwróciłem twarz ku słońcu. Musiałem zmrurzyć oczy, nie wytrzymując blasku bijącego od gwiazdy. Przyjemny, lekki wietrzyk rozwiał mi krótkie włosy, wywołując na twarzy uśmiech zadowolenia. Tak, to rzeczywiście był wspaniały dzień. A co najlepsze, dopiero się zaczął.
Ruszyłem w kierunku wioski. Miałem ochotę znów zobaczyć ludzi. Tych zajętych swoimi sprawami, pędzącymi w natłoku obowiązków, spokojnych spacerowiczów, przechadzających się ulicami oraz dzieci cieszące się z życia i dokazujące na każdym kroku.
Uwielbiałem się im przyglądać. Mogłem siedzieć na dachu godzinami obserwując, jak bawią się z rówieśnikami. Zwykle grali w berka lub chowanego, czasem też w piłkę. W zimie zazwyczaj lepili bałwana, albo rzucali się ścieżkami. Tak jak teraz.
Przysiadłem na pobliskim płocie, opierając się na kosturze. Kilka metrów dalej biegała grupka dzieci i ciskała śniegowe kule we wszystkich kierunkach. Gdy ktoś został nią trafiony, zazwyczaj zaczynał się śmiać razem z innymi.
Wtem na zaśnieżony plac pędem wjechały sanki. Siedzieli na nich bardzo do siebie podobni chłopiec i dziewczynka, chyba rodzeństwo. Krzyczeli do dzieci, aby się odsunęły, bo nie mogą się zatrzymać. Szybko przebiegłem wzrokiem ich trasę jazdy, która kończyła się w ogromnej zaspie. Po chwili saneczkarze wjechali w nią w głośnym piskiem. Prawie od razu wygrzebali się spod śniegu i zanieśli śmiechem. Dzieci, które rzucały się ścieżkami, przerwały i podeszły do rówieśników. Pomogły im wstać, śmiejąc się serdecznie razem z nimi.
Ja także podpłynąłem do dzieci. One nie mogły mnie widzieć, mogły jedynie czuć moją obecność i ciepły wzrok na sobie. Może to dobrze. Dzięki temu zawsze pozostawałem bezkarny, bez względu na przewinienie. Nie musiałem się martwić o uciążliwych, rozgadanych sąsiadów czy o zdąrzenie do szkoły przed pierwszym dzwonkiem. Choć i tak chyba nie musiałbym tego robić. Wbrew pozorom miałem już prawie trzysta zim (a może wiosen?).
Była sobota, a więc dzień targowy. Na chodnikach porozkładane zostały setki kramów, na których można było znaleźć dosłownie wszystko. Sprzedawcy wykrzykiwali hasła reklamowe i podejrzanie niskie ceny towarów, zagłószając rozmawiających ze sobą ludzi. Po ulicach jeździły samochody i rowery, pędząc we wszystkich możliwych kierunkach. Zabiegami obywatele wpadali na spokojnych spacerowiczów, leniwie przemierzających przydrożne chodniki.
Powoli przepływałem między nimi, ciekawie rozglądając się na boki. Uwielbiałem takie dni, jak ten. Czas, kiedy miasto rozkwitało tysiącami barw i dźwięków. Tworzyła się między nimi harmonia, którą niektórzy niesłusznie nazywali chaosem.
Słońce minęło już swoje miejsce szczytu, a niebo zaczynało malować się na różowo. Mimo to na ulicach było jeszcze mnóstwo osób, choć największy tłok przeminął jakiś czas temu. Mogłem teraz spokojnie spacerować między ludźmi; nawet, gdybym był jednym z nich i tak miałbym dość miejsca.
Przyglądałem się każdemu z osobna. Przekonałem się już wiele lat temu, że nigdy nie spotkam tego samego widoku dwa razy. Każdy, wszyscy i wszystko było niepowtarzalne.
Nagle zatrzymałem się gwałtownie. Zdawało mi się, że dostrzegłem kogoś... innego. Tak, to właściwe słowo. Był inny. Bardziej niż reszta, zdecydowanie wyróżniał się w tłumie. Odwróciłem się szybko i pobieżnie przeczesałem tłum wzrokiem. Co dziwne, nie dostrzegłem tym razem niczego niezwykłego. Zupełnie, jakby tajemniczy przybysz nagle zniknął, rozpłynął się w powietrzu.
Wzniosłem się nieco wyżej i z wysokości około trzech metrów raz jeszcze przyjrzałem się garstce pozostałych na ulicach ludzi. Wszyscy nagle wydali mi się przeciętni, tak okropnie normalni, wręcz nudni. Nikt się nie wyróżniał, nie zwracał na siebie uwagi.
Z każdą kolejną minutą poszukiwań denerwowałem się coraz bardziej. Nie wiedzieć czemu odczuwałem dziwną potrzebę znalezienia tajemniczego wędrowca, którego widziałem raz, kątem oka i to przez dosłownie ułamek sekundy.
Słońce zaczynało chylić się już ku zachodowi, a niebo przybierało najrozmaitrze barwy, od różu wpadającego w czerwień, do fioletu i nawet zieleni. Powietrze ochłodziło się znacznie, choć jako niezaprzeczalny władca zimy nie mogłem czuć zimna. Mozolne poszukiwania nie przyniosły żadnych efektów, co bardzo zniechęcało do dalszych starań.
Chciałem się już poddać, zapomnieć o dziwnym wędrowcu, ale nie potrafiłem tego zdobić. Cały czas miałem przed oczami rude, zakręcone wąsy, jedyne, co zapamiętałem. Oraz ciemne, puste oczy przyprawiające o dreszcze.
Odwróciłem się i już miałem wzbić się w powietrze, gdy nagle zatrzymałem się w pół kroku, prawie lądując twarzą na chodniku. Zobaczyłem go. Wchodził do jakiegoś budynku po drugiej stronie ulicy. Natychmiast ruszyłem w tamtym kierunku, nie chcąc ponownie stracić go z oczu. Wbiegłem do środka tuż za nim.
Wewnątrz powietrze przesiąknięte było słodkim zapachem kadzideł. Brzękom uderzających o siebie łyżeczek i filiżanek towarzyszyły ciche dzwoneczki, powoli i usypiająco dobiegające gdzieś z głębi pomieszczenia. Ciemnozielone ściany przyozdobione były niezliczonymi obrazami i półkami z pstrokatymi bibelotami. Pod sufitem wisiały łapacze snów i egzotyczne klekotki. Niedaleko chyba znajdowała się kuchnia, bo w budynku było niezmiernie gorąco, a zapach świec i kadzideł mieszał się z wonią świeżo zaparzonej herbaty.
Przez chwilę rozkojarzony rozglądałem się tępo po pomieszczeniu. Było tu tak kolorowo w porównaniu z opustoszałą już ulicą, że nie wiedziałem na czym zawiesić wzrok. Wszystko zwracało na siebie moją uwagę, a jednocześnie nie wyróżniało się specjalnie z tłumie licznych ozdób. To było dziwne uczucie, znajdować się w tak niezwykłym miejscu, tak innym, a jednocześnie zwyczajnym. W królestwie kontrastów.
Ostatnio zmieniony przez kucykowa9 (30-06-2015 o 20h41)