Hallucinatie napisał
Jeździłam konno, od końcówki lipca 2011 roku, do października ze względów pogodowych (stadnina, w której się uczyłam nie miała/nadal nie ma hali). Przestałam jeździć, bo musiałam płacić z własnej kasy. W czerwcu znów zachciało mi się jeździć, a walkę o pierwszą lekcję w innej stadninie wywalczyłam z rodzicami tydzień, dwa tygodnie przed lekcją. A jako, że nie wiedziałam w ogóle, jak mam się zapisać, chciałam jechać z koleżanką z klasy na pierwszą lekcję, ona jeździ tam od jakiegoś czasu. Ale nieee, ona najpierw się ze mną umówiła na zeszły piątek/sobotę, a później, pytając się o godzinę lekcji się nie dodzwoniłam! :c
A co do moich lekcji, które miałam dwa lata temu...
Zleciałam tylko raz, ale to TYLKO I WYŁĄCZNIE przez to, że moja instruktorka kazała mi galopować na lonży. I wiecie, co? Spodobało mi się to zlatywanie. *nie może z siebie* Od razu po zetknięciu się z piaskiem ujeżdżalni usiadłam i tak głośno 'Ale super!'. Przez kolejny tydzień bolał mnie prawy bok, na który zleciałam.
Zmieniali mi konie tyle razy, że już nie zliczę. Normalnie, jak na złość! Co dwie, trzy lekcje inny koń. -.- Raz wyższy, jak niższy, raz trudniejszy do opanowania, raz łatwiejszy. Jak się nauczyłam do jednego i zrozumiałam jego zwyczaje, dają mi innego.
Pierwszy galop zaliczyłam już na piątej (chyba) lekcji. Niechciany, bo niechciany, ale zaliczyłam. Konik polski mi przez całą ujeżdżalnię przegalopował, a ja myślałam, że jak zlecę i mnie pokopie, to chyba już nie wstanę. Ale, okay, instruktor ją zatrzymał, a mi się spodobało to bardziej od kłusa. XD Pierwszy skok (z kłusa, czyli jakby nie skok, ale okay) miałam na ok. dziesiątej lekcji. Nie wiem, ile to było centymetrów, ale było na tyle wysoko, że konik polski musiał podskoczyć. Niby nic strasznego, ale jak się przechyliłam na jedną stronę... Od razu mówię, że nie gustuję w skokach. Jak mam sobie wyobrazić, ze sobie skaczę, przechylam się na np. prawo i nadziewam się na kołek od przeszkody, to nie, dziękuję bardzo. Kopnięcia jeszcze żaden koń mi nie sprezentował. Raz tylko mnie koń nadepnął i trampka popsuł. ;____;
Poza tym, lubię zapach koni (tak, lubię ten smród. XD Bo co? Problem? :3). Ale teraz, przez konie, od długiego czasu mam złamane i potłuczone serce. :< Tak to jest - najpierw coś komu dać, a potem wziąć, nawet się nie nacieszyłam. A czemu?...
Uch, no bo zleciałam któryś raz z rzędu, było bieganie, że wstrząs mózgu (a to nie było to), no i mama zakazała mi się nawet zbliżać do koni. -.-' Dlaczego zawsze to ja mam wszystko zakazywane?... Może z jazdą konną by mi wyszło, a tu NIC, bo się znów jej [mamie] zachciało czegoś mi zakazywać. A potem mi jeszcze narzeka, że nie mam żadnych zainteresowań. Nie pozwala mi na nic, kompletnie na nic i oczekuje, że znajdę sobie hobby?... Ciekawe, jakie. Zbieranie znaczków chyba... Chociaż nie, jeszcze je zjem i się otruję. -.-' A kompromisów to ja już się nawymyślałam, typu "komputer raz w tygodniu za cotygodniową lekcję jazdy", ale nie działało.
Aa, i to była wina konia tylko po malutkiej części, bo nie pozwoliłam mu galopować, ale zagalopował, a ja zleciałam. Jeździłam wcześniej cztery miesiące, potem 11-miesięczna przerwa i kiedy były te dwa razy to miałam dopiero cztery/trzy lekcje... I to było przy tym, jak miałam przeskoczyć w kłusie przez drążek, tak z jednej strony zahaczony o płot, nie kazałam klaczce galopować, ale ona tuż przed skokiem zagalopowała, skoczyła, ja jeszcze trochę wytrzymałam, a potem się ewakuowałam. :c I tyle z jeżdżenia, ale mówię wam - ja jeszcze kiedyś to wywalczę.