Pojawił się dział dla piszących, więc musiałam jakoś się tu udzielić z tym co ja produkuję. W oryginale Hawthorn Asylum jest projektem o wiele dłuższym, ale niestety łamiącym regulamin w paru miejscach ;P Dlatego też postanowiłam jakoś przerobić chociaż kawałek żeby nadawało się na one-shota do wstawienia na forum. Bardzo chętnie wysłucham krytyki, bo dzięki niej się rozwijam ^^
Wybaczcie angielski tytuł. Jestem kompletnie beznadziejna w nazywaniu swoich dzieł. Większość albo ma cyferki za tytuł, albo właśnie angielskie nazwy. Dla zainteresowanych - hawthorn to głóg. Asylum to zakład dla obłąkanych. Więc właściwie jest to Głogowy Zakład Dla Obłąkanych ;]
Gdy William otworzył oczy nie znajdował się już w swoim łóżku w szpitalu, tylko stał u stóp niewielkiego wzgórza. Poszarzałą trawę smagał porywisty wiatr, który zdawał się przenikać go chłodem do kości. William dostrzegł przed sobą starą, pogiętą bramę. Część bluszczowych zdobień już całkowicie zardzewiała i poodpadała nadając ogrodzeniu wygląd szkieletu jakiegoś zwierzęcia, które umarło powykręcane z bólu. Ostre zęby starego płotu szczerzyły się do niego upiornie. Brama prowadziła do dróżki wyłożonej szarymi kamieniami upstrzonymi czarnymi plamami. Williamowi przemknęło przez myśl, że wszystko wokół wydawało się umierać na jakąś śmiertelną chorobę. Nawet skazy na kamieniach przypominały pękające wrzody. Droga wiła się między karłowatymi, ciernistymi krzakami i martwymi drzewami. Bezlistna wierzba pochylała się nad bramą wznosząc wykrzywione gałęzie w górę na znak niemego krzyku bólu. Przy dużej dozie fantazji można było sobie wyobrazić, że ogród kiedyś był piękny. Jakby ktoś kiedyś o niego dbał, jednak w którymś momencie go opuścił pozostawiając własnemu losowi. Krzewy szarych od pleśni róż w paru miejscach zarastały dróżkę i zdołały już częściowo wydostać się poza płot. William ostrożnie dotknął palcami płatków najbliższego, martwego kwiatu i ten natychmiast skruszył się w proch. Jednak ani ogród ani stara brama nie były nawet w połowie tak przerażające jak to, do czego prowadziły.
Na szczycie wzgórza stał ogromny, stary dom. Zbudowany był w starym stylu, przypominający dworek. Był równie imponujący co ogród i też równie zaniedbany. Jego cegły były przybrudzone, niemal czarne. Jakby dom kiedyś częściowo spłonął i nikt nie przejmował się jego odbudowaniem, zostawiając trupa budynku na pastwę natury. Część dachówek spadła, ujawniając stare belki utrzymujące dach. Puste okna wydawały się oczodołami wpatrującymi się w Williama uważnie. Drewniana okiennica znajdująca się przy oknie tuż obok drzwi zwisała smętnie na jednym zawiasie, skrzypiąc cicho na wietrze. Ponad głównymi drzwiami, które były zabite deskami znajdował się pokaźny balkon podtrzymywany kruszejącymi kolumnami. Cały dom wydawał się być kruchy, jakby go miał ten silny wiatr zamienić w proch jak pod wpływem dotyku rozsypała się róża. Jednak z drugiej strony emanowała od niego jakaś złowroga siła. Jakby jego słabość była jedynie sprytną pułapką mającą zmylić nic nieświadomą ofiarę. Mimo, że dom wyglądał na opuszczony William był pewien, że tętni życiem. Szczury przebiegają po zakurzonych dywanach urządzając sobie wyścigi, pająki tkają pajęczyny na brudnych lustrach, a ptaki uwiły gniazda w dziurawym dachu. Jednak nie o takim życiu myślał William. Miał na myśli coś zupełnie innego, coś co sprawiało, że dom nie był zwykłym domem na wzgórzu. Coś w nim było. Coś, co długo spało i teraz obudzone czaiło się w ciemnych korytarzach starego domu.
Wszelka logika podpowiadałaby, żeby wycofać się powoli i nawet nie zbliżać do samotnego domu. Jednak William już dawno przestał ufać jakiejkolwiek logice. Uznał, że nie ma ona sensu gdy jest się zamkniętym w zakładzie dla obłąkanych. Logika była dla normalnych. On przestał tak o sobie myśleć po pierwszej serii leków, więc też popchnął starą bramę.
Zaskrzypiała paskudnie, niosąc dźwięk dalej. William zatrzymał się na moment wsłuchując się w wycie wiatru i zastanawiając się, czy tylko mu się zdawało, że słyszy głęboki pomruk, jakby całe wzgórze wyczekująco zadrżało. Nawet nie wiedział dlaczego tak bardzo chciał zobaczyć dom z bliska, a może nawet w środku. Fascynował go. W jakiś sposób William wręcz słyszał jego głos wołający go i proszący, żeby wszedł do środka. A jeśli ktoś go wołał, to William miał zamiar tam iść.
Minąwszy bramę ruszył powolnym krokiem wąską dróżką. Ostre ciernie róż co chwilę czepiały się jego szpitalnego kitla, jednak ignorował je. Jeśli go poszarpie to dostanie nowy. I kolejny. I kolejny. Zatrzymał się na chwilę, żeby dotknąć kamieni pod bosymi stopami. Wydawały się wilgotne i też takie były. Czarne plamy okazały się nie być zwykłymi skazami na kamieniach, a bezkształtną, śmierdzącą mazią. Gdyby William kiedykolwiek miał styczność z procesem rozkładu ludzkiego ciała, to właśnie do tego porównałby fakturę i zapach kamieni. Mdlący zapach zgnilizny oraz klejąca się do skóry, trudna do usunięcia breja. Starając się jakoś omijać czarne plamy wreszcie zdecydował, że łatwiej będzie iść trawą.
Kontakt z nią też nie należał do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej stopy nie przyklejały mu się do chorych kamieni. Suche źdźbła albo kruszyły się pod jego ciężarem, albo kłuły nieprzyjemnie w stopy jakby chodził po tłuczonym szkle. Gdy wreszcie dotarł na drewnianą werandę był wdzięczny, że już nie będzie musiał stąpać po czymś tak obrzydliwym jak szczątki martwego ogrodu. Po chwili jednak zmienił zdanie, gdy zobaczył zbutwiałe deski. Starając się nie zwracać na nie oraz na wystające z nich przerdzewiałe gwoździe podszedł go dwuskrzydłowych drzwi i chwycił za klamkę.
Jak się mógł spodziewać, mimo tragicznego stanu desek trzymały one na tyle mocno, że drzwi nie dało się otworzyć. William rozejrzał się zastanawiając się jak inaczej dostać się do środka. Okna nie wchodziły w grę. Nawet te, które były wybite miały tak najeżone szkłem krawędzie, że poodcinałby sobie palce próbując przez nie przejść. Postanowił, że nie podda się tak łatwo. Musiał wejść do domu. Nie wiedział czemu. Po prostu musiał.
Ostrożnie zszedł z werandy i ruszył wzdłuż ściany domu uważając, żeby nie pokaleczyć sobie stóp o śmieci i szkło. Jak na dom stojący samotnie na wzgórzu pod oknami leżało zaskakująco wiele rupieci. Pomiędzy zeschłą trawą widział papierki po batonikach, butelki po piwie, stare zabawki oraz kostki należące najpewniej do całych pokoleń drobnych zwierząt żyjących w pobliżu domu. Dostrzegł również oparte o ceglaną ścianę pogięte koło od roweru, wyglądające jakby zostało potrącone przez samochód. Niekiedy William musiał przeskakiwać nad większymi rzeczami, ponieważ nie dało się ich obejść przez zarastające wszystko suche krzewy róż. Wolał nie opierać się o ścianę domu obawiając się, że będzie równie nieprzyjemna w dotyku co kamienie na ścieżce. W jakiś sposób traktował dom jak coś żywego.
Powoli okrążył dom kuląc się z zimna i dotarł do tylnych drzwi. Te w przeciwieństwie do frontowych nie były zabite deskami i wydawały się łatwe do sforsowania w razie czego. Tuż obok drzwi leżało dziurawe wiadro. Tłusty żuk połyskujący jak onyks wpełzł na szczyt wiadra i zatrzymał się czyszcząc czułki. William przyjrzał się bliżej owadowi i dostrzegł na jego odwłoku drobną, czerwoną kropkę przerażająco podobną do wpatrzonego w niego oka. Ostrożnie odsunął się od żuka i ponownie zwrócił się w stronę drzwi.
Jak od samego początku był pewien decyzji wejścia do domu, teraz nie był tego taki pewien. Jakby cała jego determinacja nagle wygasła gdy stał przed kolejnymi drzwiami. Z drugiej strony nie miał żadnego powodu, żeby tam nie wchodzić. Wszyscy ludzie odczuwali jakiś irracjonalny strach przed opuszczonymi budynkami, podczas gdy one były tylko… opuszczonymi budynkami. Nie stanowiły żadnego zagrożenia, dokładnie jak ciemność czy lasy nocą. Jedyne co mogło się stać, to że stara dachówka nabije mu guza, nic więcej.
Trudno było w to wszystko uwierzyć.
Skoro zaszedł tak daleko żałowałby potem, że się wycofał. Do podjęcia ostatecznej decyzji popchnęło go kolejne wrażenie, jakby dom go wołał żeby do niego wszedł. Lub jakkolwiek dziwacznie to brzmiało, zachęcał go do otworzenia drzwi. Nie zastanawiając się dłużej nad pierwotnymi lękami chwycił za okrągłą klamkę i przekręcił.
O dziwo zamek kliknął cicho i drzwi z nieznacznym skrzypieniem otworzyły się do środka, ukazując ciemne wnętrze. William nachylił się do przodu starając się wychwycić chociaż jeden dźwięk zdradzający, że dom nie jest pusty. Zamiast jednak dowodów na czyjąś obecność słyszał jedynie ciszę oraz wycie wiatru na wzgórzu.
- Jest tu ktoś? – zawołał do środka w naiwnej nadziei, że ktoś mu odpowie.
Jego głos został niemal natychmiast wchłonięty przez ściany sprawiając wrażenie jakby nawet nie wydostał się poza pokój, do którego prowadziły tylne drzwi. Nie czekając dłużej William ostrożnie przekroczył próg i poczuł pod stopami chłód kafelków. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności zauważył, że znajduje się najprawdopodobniej w kuchni. Szafki, niektóre z urwanymi drzwiczkami kryły w sobie zakurzone talerze oraz garnki. Stary piecyk stał otwarty, a w jego wnętrzu wciąż jeszcze było widać zgniłą i pożartą przez szkodniki pieczeń. William nie przyglądał się jej bliżej obawiając się, że może mu przywieść na myśl coś o wiele bardziej makabrycznego od kawałka wołowiny.
Minął stary, drewniany stół na którym stały dwie filiżanki po kawie jakby ktoś je pozostawił tam w pośpiechu opuszczając dom. W jednej z nich brudnozielony kożuch pleśni pokrył resztki fusów oraz ścianki filiżanki sprawiając wrażenie, jakby była porośnięta mchem. William idąc powoli przemknął palcem po zakurzonym blacie kreśląc na nim rozedrganą linię. Zebrany na opuszce palca kurz wytarł o kitel i ruszył w stronę kolejnych drzwi. Były uchylone, więc William bez trudu je otworzył trafiając na wąski korytarz wyłożony dywanem.
Jak w kuchni nie znalazł niczego niepokojącego nie licząc dziwnej, starej pieczeni tak w korytarzu poczuł się obserwowany. I też po raz pierwszy pomyślał, że chyba już kiedyś w tym miejscu był. Dlatego wiedział, że drzwi na tyłach będą otwarte i że będą prowadzić do kuchni. Było to wyjątkowo osobliwe deja vu, które zasiało w nim niepewność. Ponieważ z jednej strony wiedząc czego może się spodziewać nie wiedział nic. Jakby jego pamięć płatała mu figla przypominając sobie wszystko już po fakcie zobaczenia tego. Lub po prostu wydawało się jej jedynie, że był kiedyś w domu.
Zrobił jeden, ostrożny krok przekraczając próg kuchni i poczuł pod bosymi stopami miękki, zakurzony dywan. Pierwszy raz od kiedy pojawił się przed domem poczuł coś przyjemnego na skórze. Podłoga była przyjemna, niemal ciepła. Nawet gruba warstwa kurzu zalegająca na niej nie psuła miłego wrażenia puszystości dywanu. Zachęcony tym William zrobił kolejny krok i pozytywne wrażenie prysło jak bańka mydlana, gdy rozdeptał wielkiego, tłustego pająka. W obrzydzeniu natychmiast podniósł nogę starając się otrzeć żółtawą ropę z odwłoku owada, która przylepiła mu się do podeszwy. Gdy przesuwał stopę nad wielkim pająkiem parę jego odnóży drgało jeszcze agonalnie. Jak zauważył, ogromnych pająków było więcej. Pełzały po dywanie, którego miękkość wcale nie była spowodowana tkaniną, tylko pajęczynami snującymi się po wyliniałym chodniku. William stawiał ostrożnie kroki, nie chcąc nadepnąć na więcej pająków w obawie, że przecież mogą być jadowite. Przy okazji mimo wytarcia stopy o dywan nadal odnosił wrażenie, że ma na stopie szczątki robaka. A to nie było przyjemne uczucie.
Na ścianach wisiały portrety. Wszystkie w ciężkich, bogato zdobionych ramach, które pewnie lata temu lśniły złotem. Teraz jednak były zaśniedziałe i poszarzałe, jak też same obrazy. Postacie na obrazach ubrane w strojne szaty zdawały się śledzić każdy jego krok i odwracać wzrok, gdy tylko na nie spojrzał. William zauważył, że jak niektóre portrety były niemal niemożliwe do odszyfrowania co się na nich znajduje, tak oczy na każdym z nich wyglądały na lśniące i żywe. Jakby tylko one uchroniły się przed niszczycielskim wpływem czasu i spoglądały na intruzów dając im jasno do zrozumienia, że nie są sami w domu. William czuł się jak intruz. Jakby te wszystkie postacie miały zaraz się poruszyć i ukarać go za wkroczenie na ich terytorium.
To tylko jego bujna wyobraźnia. Tłumacząc sobie, że sam daje się zwariować dziwnej aurze domu dziarskim krokiem ruszył przed siebie, starając się nie patrzeć na portrety. Niestety nawet patrząc przed siebie i nie skupiając się na kolejnych obrazach wciąż czuł na sobie spojrzenia wszystkich postaci. Lub samego w sobie domu, udającego jedynie opuszczony budynek.
Na końcu korytarza było widać słabą, bladą poświatę. William przyspieszył kroku podświadomie czując, że ma iść i zobaczyć co jest jej źródłem. Poprzedni strach i niepewność wyparła nadzieja i wyczekiwanie co takiego lśni w przygnębiających ciemnościach umierającego domu. To musiało być coś dobrego. Nie pozornie przyjemnego jak dywan pod jego stopami, tylko prawdziwe dobro. Słabe, jednak wciąż widoczne w mroku cichych pokoi.
Z każdym kolejnym krokiem światło było coraz bardziej widoczne. William zauważył, że korytarz prowadzi do jakiegoś większego pokoju, który okazał się głównym holem. Po jego prawej znajdowały się ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi zabite niechlujnie deskami. Czyli tu prowadziły drzwi wejściowe, których nie był w stanie sforsować. Na ścianach znajdowało się więcej obrazów, a tuż przy schodach prowadzących na górę, na niewielkim stoliku stała najpiękniejsza rzecz jaką widział na świecie. I to właśnie ona emanowała tym srebrzystym, kojącym światłem.
Szklana kula śnieżna była mniej więcej rozmiaru dużego jabłka i świeciła swoim własnym źródłem światła rozjaśniając ciemności ogromnego holu. William podszedł do niej powoli, czując ogarniającą go radość. To było to po co wszedł do tego okropnego domu. Właśnie tego szukał cały czas i nareszcie to odnalazł. Bardzo ostrożnie wziął ją w dłonie i natychmiast poczuł rozkoszne ciepło rozchodzące się po ciele. Jakby światło z kuli przeniknęło przez jego skórę i ogrzało go, dodając mu otuchy. Nagle przestał się martwić, tęsknić za Liamem i bać starego domu. Wszystko było tak jak być powinno, gdy trzymał ją w dłoniach. Uniósł ją na wysokość oczu i upojony jej bliskością przyjrzał się jej z bliska. Wewnątrz niej znajdowała się mała kopia domu, w którym się znajdował. Tylko ten dom nie był wrogi i niebezpieczny. Był spokojny, otoczony drobinkami sztucznego śniegu wirującego w wodzie. Światło wydobywało się z każdego płatka, każdego okna domu. Nie lśniło ciągle, tylko pulsowało łagodnie jak bijące serce. William przycisnął do piersi kulę wiedząc, że nie była ona zwykłym bibelotem pozostawionym w starym domu. To było serce. Ale nie czarnego domu. To było serce wszystkiego, czym ten opuszczony budynek nie był. Centrum wszelkiego dobra i światła, pozostawione tu jako latarnia dla wszystkich osób równie zagubionych co on. Pragnął tego serca. Pragnął go jak jeszcze niczego innego w życiu.
Zamiast jednak zabrać kuli ze sobą odstawił ją na miejsce uważając, żeby jej nie stłuc. Przywłaszczenie jej sobie byłoby podłe. Równie plugawe co otaczające go obrazy, ściany i podłogi. Co cały dom. To światło miało tu pozostać, żeby każda osoba zwabiona do domu mogła sobie przypomnieć, że jeszcze nie wszystko zostało wchłonięte przez ciemność. Że istnieje jakiś pierwiastek dobra wszędzie. Nawet jeśli bardzo trudno jest go dostrzec.
Zerknął na obrazy, które wciąż wlepiały w niego swoje uważne, wrogie spojrzenia. Zabranie kuli nie byłoby jedynie aktem egoizmu. Byłoby głupotą. William wiedział, że to niedorzeczne jednak obawiał się, że obrazy ożyją jak tylko zawłaszczy sobie kulę. Rzucą się na niego i rozszarpią na kawałki za kradzież czegoś tak cennego. William z czułością dotknął gładkiej kuli i ruszył dalej. Skoro nie po nią poszedł do domu, to po co?
Podświadomie wiedząc, że musi wejść na piętro rzucił kuli ostatnie, tęskne spojrzenie i pokonał pierwszy stopień. Zaskrzypiał głośno i William zamarł w połowie kroku pewien, że ten dźwięk obudził to coś, co czaiło się w domu. Jednak po minucie intensywnego nasłuchiwania nie stało się nic, więc William kontynuował powolne wspinanie się po schodach.
W połowie schodów znajdowało się półpiętro, gdzie na ścianie ponownie dostrzegł dwa obserwujące go obrazy. Mijając je odniósł wrażenie, że widzi żywą plamę czerwieni na jednej z zaśniedziałych ram, jakby obrzydliwy żuk z ganku dostał się do środka przed nim. Jednak gdy odwrócił głowę zobaczył tylko stare złoto bez żadnych czerwonych żuków. Mimowolnie zerknął na postać na obrazie. Niby na niego nie patrzyła, ale gdy przeniósł wzrok w górę schodów, poczuł na sobie uważne spojrzenie.
- Jesteście tylko obrazami – powiedział cicho, dodając sobie odwagi.
Tylko, że nie poczuł się ani trochę pewniej.
Nie chcąc dłużej zostawać na wąskim półpiętrze w obecności wrogich portretów kontynuował wędrówkę na górę. Wiedział, że tam będzie coś równie ważnego, co kula. Może nawet ważniejszego, chociaż William nie był pewien co mogło się dla niego bardziej liczyć od tego jasnego serca. Nie rozważał nawet ucieczki z domu. Zaszedł tak daleko, znosząc chore kamienie, pająki i obrazy, znajdzie to, po co się znalazł w tym domu. Bo na pewno miał jakiś cel, do którego bezwiednie dążył.
Piętro zamiast być korytarzem pełnym obrazów, był rzędem zamkniętych drzwi. William pomyślał, że to trochę upiorne, że w którą stronę by nie spojrzał, nie widział końca, jedynie w którymś momencie stare drzwi ginęły w mroku. William był niemal pewien, że gdyby ruszył przed siebie szedłby tak długo, aż ponownie dotarłby do schodów prowadzących na dół. Oczywiście nie miało to najmniejszego sensu, jednak dokładnie tak by było. W końcu w snach wszystko było możliwe i chociaż dom wydawał się upiornie realistyczny William był przekonany, że nic mu w jego własnym śnie nie grozi. Chociaż wrażenie choroby wnikającej w jego ciało gdy szedł przez ogród wydawało mu się za bardzo realistyczne… Jak i pająki, spojrzenia czy dotyk kurzu na opuszkach palców. Wzdrygnął się postanawiając, że nie będzie sprawdzał jak daleko prowadzi korytarz. Nie po to tam był.
Powoli ruszył wzdłuż rzędu drzwi, nawet na nie nie patrząc. Z jednej strony chciał spróbować otworzyć je wszystkie, z drugiej zdawało mu się, że powinien się pospieszyć. Wrażenie bycia obserwowanym, wycie wiatru na wzgórzu przypominające wrzask śmiertelnie ranionego zwierzęcia lub jeszcze gorzej, człowieka starczyły żeby chciał jak najszybciej dostać to po co przyszedł i uciec. Tylko nie wiedział jak się budzić ze snu. Ani dlaczego czuł, że coś stoi tuż za nim, a gdy się odwracał widział tylko pogrążony w półmroku korytarz.
Zatrzymał się przy kolejnych drzwiach i spojrzał na klamkę. Jak wszystko w domu była stara i zakurzona. Przemknął palcami po jej chłodnej powierzchni czując grawerowanie. William chwycił swój kitel i przetarł okrągłą gałkę odkrywając drobną, wyrzeźbioną w niej różę. Uśmiechnął się lekko. Lubił róże, były jego ulubionymi kwiatami. Przekonany, że właśnie po to przyszedł do tego ponurego domu chwycił za klamkę i przekręcił. I oczywiście nie drgnęła. William szarpnął za nią czując irytację. Chciałby, żeby chociaż jedna rzecz w tym domu była mu przychylna. Z drugiej strony wiedział, że to tylko naiwna nadzieja. W akcie bezsilności walnął pięścią w drzwi. I w tym momencie usłyszał drapanie z drugiej strony. Powolne, ciche skrobanie na wysokości jego wzroku. William poczuł dwa, kompletnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony chciał uciekać, gdyż ten dźwięk w absolutnie cichym domu przyprawiał go o dreszcze. Z drugiej to były jego drzwi, musiał je otworzyć i uwolnić to, co za nimi było.
- Potrzebujesz pomocy? – zapytał przekręcając klamkę, ale już mniej pewnie. – Możesz otworzyć ze swojej strony?
Odpowiedziało mu to samo, monotonne drapanie. William trzymając klamkę poczuł jak osoba (coś?) po drugiej stronie ostrożnie ją przekręca. Odsunął gwałtownie rękę. Drzwi nie otworzyły się, a gałka po chwili powolnego kręcenia się w obie strony znieruchomiała. William nie wierząc w swoją odwagę zapukał w drzwi.
- Kim jesteś? – zapytał.
Cisza. Żadnego drapania.
- Czy mam otworzyć te drzwi?
Cisza.
- Czemu to śnię? – William oparł czoło o szorstkie drewno.
Cisza.
Cokolwiek było za drzwiami, zniknęło. William ponownie złapał za klamkę i bez szczególnego przekonania ją przekręcił. I dokładnie w tym momencie poczuł mocne szarpnięcie, a korytarz pełen drzwi wraz z całym, koszmarnym domem ogarnęła ciemność.
Nareszcie się budził.
- Jak się dziś czujesz Will? – doktor Whitewind uśmiechnął się do niego uprzejmie, jak to on.
- Jak zwykle – odparł William patrząc obojętnie za okno.
- Nic cię nie niepokoi?
William pomyślał o śnie o domu. O niepokojącym wrażeniu, że już to śnił, o obrazach, chorych kamieniach, drzwiach, świetlistej kuli i żuku. A następnie pomyślał o lekach jakie mógł dostać za to, że opowiada takie niestworzone historie.
- Nic – skłamał. – Wszystko w porządku.
- Powinieneś spędzać więcej czasu z innymi pacjentami – zauważył lekarz.
- Spędzam czas z pacjentami – odparł William machinalnie.
- Powiedziałem „więcej”. Socjalizacja pomoże ci poradzić sobie z twoimi problemami.
William szczerze w to wątpił.
- Dobrze – odparł, siląc się na beztroski ton.
- Jeśli coś by cię trapiło pamiętaj, że możesz mi zawsze powiedzieć – lekarz spojrzał na niego uważnie zza okularów.
- Pamiętam – William powiedział to doskonale wiedząc, że nie ma zamiaru dzielić się z Whitewindem swoimi myślami czy snami, w obawie przed zwiększeniem dawki leków. Już miał osobę, z którą mógł o tym porozmawiać i nie miał zamiaru nikomu innemu się zwierzać.
Ta owsianka zdawała się być nowego, jeszcze nie odkrytego przez ludzkość stanu skupienia. William nabrał jej na łyżkę, uniósł na wysokość oczu i następnie pozwolił jej zsunąć się do miski z paskudnym pluskiem. Siedzący obok Phobos przechylił głowę patrząc na niego mrużąc oczy.
- Miałem dziwny sen – oznajmił William patrząc na owsiankę.
- Jak my wszyscy.
Spojrzał na kompana unosząc brwi.
- Cały szpital nie miał tego samego snu – stwierdził.
Phobos nie odpowiedział, wzruszając jedynie ramionami.
- Nie interesuje cię jaki to był sen? – zapytał William.
- Ja wiem jaki to był sen – Phobos uśmiechnął się zdecydowanie za szeroko.
Oczywiście. William nawet nie miał zamiaru polemizować. W psychiatryku wszyscy byli psychiczni, jak sama nazwa tego miejsca wskazywała. Skoro Phobos wiedział co Williamowi się śniło, William nie miał zamiaru tego negować. Chociaż chętnie zapytałby o szczegóły tego snu, chcąc się przekonać kto tu był bardziej chory. Otworzył usta chcąc się dowiedzieć co takiego jego kompan wiedział, gdy usłyszeli wrzask. Przeciągły, rozdzierający wrzask. Obaj odwrócili się w tą samą stronę.
Pan Durham, nowy pacjent szpitala darł się jak opętany, wskazując palcem Phobosa. Nie krzyczał niczego konkretnego, po prostu wrzeszczał jakby go obdzierali ze skóry. Między kolejnymi seriami wycia mamrotał coś do siebie, żeby chwilę później zacząć znowu drzeć się z całych sił. Pielęgniarki zareagowały natychmiast, odciągając go od innych pacjentów obecnych w świetlicy i natychmiast podając mu leki uspokajające. William spojrzał na kompana niepewnie.
- Ciekawe co jemu do głowy strzeliło - mruknął.
- Nic – odparł Phobos beztrosko, wstając z krzesła i idąc w stronę wyjścia. – To tylko kolejny świr.
Znów stał przed starą bramą patrząc na dom na wzgórzu. William zauważył, że parę rzeczy się zmieniło. Płot wydawał się być w jeszcze gorszym stanie niż ostatnio. To samo można było powiedzieć o ogrodzie. Rdza przeżarła kolejną część stalowych elementów, a ścieżka przykryta była szarym popiołem ze skruszonych kwiatów. Jednak ślady bosych stóp na kamieniach były świeże, jakby pozostawiono je tam zaledwie wczoraj. To nie miało żadnego sensu. Wszystko dookoła się sypało, podczas gdy dowód na jego obecność wydawał się być świetnie zachowany.
- Nie szukaj tu logiki – odezwał się cichy głos obok niego.
Phobos stał wraz z nim przed bramą i patrzył w zamyśleniu na dom. William zauważył, że w przeciwieństwie do niego nie był ubrany w szpitalny kitel, tylko w szary płaszcz narzucony na prostą, brudnobiałą koszulę oraz spodnie w podobnym kolorze. Jego jasne włosy co chwilę opadały mu na twarz, gdy rozwiewał je porywisty wiatr. Spojrzał na Williama sennym wzrokiem.
- Czemu? – zapytał William.
- Bo w snach nie ma logiki – odparł Phobos. – Zwłaszcza tu. Jesteś w centrum chaosu.
William nie miał pojęcia co to miało znaczyć, więc nie odpowiedział. Właściwie od początku podejrzewał, że dom nie był rzeczywisty i istniał jedynie w jego pokaleczonym umyśle. Teoria o snach była całkiem zrozumiała. Tylko trudno było wyjaśnić czemu ciągle śni o tym samym i dlaczego tym razem towarzyszył mu Phobos.
- Byłem tu kiedyś – powiedział cicho.
- Wiem – odparł Phobos patrząc na niego przez chwilę, a następnie popchnął bramę.
Ruszył w górę ścieżki. William obserwował jak bez trudu pokonuje połowę ogrodu ignorując czarną maź lepiącą się mu do butów oraz krzewy róż czepiające się jego płaszcza. Phobos wydawał się być mało przejęty stanem otaczającej go rzeczywistości. Jakby bywał w tym miejscu na tyle często, żeby stać się obojętnym na jego złowrogą aurę. Zatrzymał się w połowie drogi i spojrzał na wciąż stojącego przed bramą Williama.
- Idziesz czy nie?
- Już tam byłem – powtórzył William.
Usta Phobosa wykrzywił lekki uśmiech.
- W każdym pokoju?
- Skąd…?
Phobos wyciągnął w jego stronę rękę nie przestając się uśmiechać.
- Chodź – odparł po prostu. – Pokażę ci Czarny Dom.
Przejście przez ogród było nieprzyjemne. William zaczął dopisywać sobie historię, że każdy kontakt z chorymi kamieniami zostawia w jego ciele jakiś ślad. Oczami wyobraźni widział jak czarne plamy powoli pokrywają jego płuca, żołądek, serce. Żeby w końcu nie pozostawić w nim niczego, co było zdrowe i żywe. Róże znowu szarpały jego kitel, tym razem już dosięgając skóry i pozostawiając na niej niewielkie zadrapania. Czarnej mazi też wydawało się być więcej. Jakby ogród usilnie starał się go zatrzymać.
Dotarł do czekającego na niego Phobosa i resztę drogi pokonali razem, nie odzywając się do siebie. Phobos nawet nie zatrzymał się przy werandzie i ruszył wzdłuż domu w stronę tylnego wyjścia. William spojrzał na zabite deskami drzwi wejściowe.
- Czemu nie można wejść od przodu? – zapytał lawirującego zręcznie między rupieciami Phobosa.
- Nikt nie wchodzi głównymi drzwiami.
- Dlaczego?
- Takie są zasady.
Nie było sensu dłużej ciągnąc tej dyskusji, bo William i tak więcej by się nie dowiedział. Poszedł śladami Phobosa zazdroszcząc mu wysokich, skórzanych butów chroniących go przed pokaleczeniem stóp o potłuczone szkło. Idąc za nim William przez moment odniósł wrażenie, że płaszcz Phobosa wcale nie jest z tkaniny tylko faluje na powietrzu niczym dym. Bez względu na kierunek wiatru wznosił się i opadał poskręcanymi smugami, by chwilę później znów wyglądać jak zwykły materiał. William powstrzymał sięgnięcia po niego i przekonania się, czy przeniknie przez jego palce jak mgła. Jednak coś podpowiadało mu, że tym gestem okazałby Phobosowi brak szacunku. A tego na pewno nie chciał.
Niedługo później dotarli do tylnych drzwi. Phobos wszedł do kuchni bez słowa, podczas gdy William zatrzymał się żeby poszukać żuka z czerwoną plamą. Tym razem nie siedział na wiadrze, tylko pełzł powoli po framudze. Szkarłatna skaza wpatrywała się w niego z tą samą martwą obojętnością, że przeszył go dreszcz. Szybko wszedł do domu nie chcąc dłużej czuć na sobie spojrzenia tego dziwnego oka.
- Kto tu mieszkał? – zapytał Phobosa, który również tak jak on ostatnio rysował palcem wzorki na zakurzonym stole.
- Chyba chciałeś powiedzieć nie kto, a co i nie mieszkał, a mieszka.
- Ten dom jest opuszczony – odparł William z naciskiem. – I to chyba od wielu lat.
- Jesteś tego pewien? – Phobos spojrzał na niego obojętnie i poszedł od korytarza z portretami.
William poszedł za nim nie chcąc zostawać sam w żadnym pomieszczeniu domu. Zastanawiał się dlaczego właściwie podąża za Phobosem bez słowa sprzeciwu. Phobos mówił zagadkami niemożliwymi do odgadnięcia, co pogłębiało uczucie zaniepokojenia. William nie wiedział po co miałby znowu iść do domu, jednak jego znajomy zdawał się wiedzieć o tym miejscu o wiele więcej od niego. Trudno było zadecydować, czy jego stoicki spokój był kojący, czy przerażający. Nikt nie czułby się dobrze w takim miejscu jak Czarny Dom, podczas gdy Phobos zachowywał się jakby spacerował po najzwyklejszym budynku na świecie.
Czekał na niego w korytarzu, opierając się plecami o ścianę. Jeden z tłustych pająków spełzł mu na ramię i szybko przebierając odnóżami ruszył w stronę twarzy. Phobos nie patrząc na niego strzepał go z siebie i zdecydowanym ruchem zmiażdżył go obcasem buta. Ciszę domu przerwał obrzydliwy chrzęst przypominający rozgryzanie kości i ponownie zapadła cisza.
- Powiedz mi Will – powiedział Phobos. – Kim są ci ludzie? – wskazał na postacie na obrazach wpatrujące się w Williama wrogo.
William wzruszył ramionami.
- Poprzednimi lokatorami? – zapytał.
- A nie czujesz się obserwowany?
- To tylko obrazy – William obstawiał przy swoim.
Phobos nie odpowiedział i uśmiechając się lekko ruszył dalej. W ciemnościach domu wrażenie, że jego płaszcz jest utkany z mgły tylko się pogłębiło. William widział już nawet spirale dymu pojawiające się i znikające z każdym ruchem jego właściciela.
Gdy dotarli do holu William natychmiast ruszył w stronę szklanej kuli. Z pewnym wahaniem wziął ją w dłonie i od razu poczuł to samo, przyjemne uczucie bezpieczeństwa i szczęścia. Spojrzał na Phobosa, który przyglądał mu się z pewnej odległości z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Chciałbym ją zabrać – powiedział William patrząc na miniaturę domu w kuli. – Jest piękna.
- Lepiej tego nie rób – poradził Phobos.
Nie wiedząc czemu William z żalem odłożył kulę na miejsce. Gdy tylko to zrobił poczuł głęboki smutek i beznadzieję. Spojrzał na Phobosa, który nawet nie drgnął od kiedy znaleźli się w głównym holu.
- Nie można jej zabrać, prawda? – powiedział smutno.
Phobos pokręcił głową.
- To jedyne źródło światła tutaj – wyjaśnił. – A oni i tak by ci nie pozwolili – skinął na portrety.
William spojrzał na najbliższy obraz, wiszący centralnie nad stolikiem z kulą. Jako jedyny z wszystkich, które widział był niemożliwy do odczytania. Twarz postaci na portrecie była zamazana i sprawiała wrażenie, jakby ktoś ją wypalił. I o dziwo to było jeszcze bardziej przerażające od żywych oczu innych obrazów śledzących każdy jego krok. Postać nad kulą mimo braku twarzy zdawała się przyglądać się mu z zainteresowaniem i ostrzegać go, żeby nie ważył się zabierać kuli. William spojrzał na Phobosa.
- Strażnicy – wyjaśnił Phobos.
- Czego?
- Kuli – Phobos podszedł do stolika, jednak nie sięgnął po kulę. – Idziemy dalej?
- Dlaczego jej strzegą?
- A dlaczego nie? – Phobos wszedł na schody i skrzyżował ręce na piersi. – Nie myśl nawet o tym Will. Kula tu ma pozostać. Świat snów jest elastyczny, jednak niektóre rzeczy muszą pozostać niezmienne.
Kolejne zagadki. William pomyślał ponuro, że Phobos świetnie by się sprawdził w roli Sfinksa. W jego ustach nawet najbardziej oczywiste rzeczy zdawały zagmatwane i pokryte jakąś mgłą tajemniczości. Znowu mgła. Coś było w nim takiego, że bezustannie kojarzył się z mgłą.
Dołączył do Phobosa na schodach i obaj ruszyli w górę. William odwrócił się przez ramię, żeby spojrzeć na łagodne światło kuli rozlewające się po ciemnym holu.
- Czy ty też to śnisz? – zapytał.
- Znowu szukasz logiki tam, gdzie jej nie ma – odparł Phobos spokojnie, pokonując kolejne schody.
- Czyli jeśli jutro będę z tobą rozmawiał, to nie będziesz nic wiedział o Domu?
- Kto powiedział, że nie wiem o Domu?
William zaczynał odczuwać irytację.
- Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś zaczął odpowiadać na pytania, a nie ciągle utrudniał zadając swoje – westchnął.
Phobos uśmiechnął się lekko. Dotarli na pierwsze piętro i William znowu zmierzył nieufnym spojrzeniem rząd pozamykanych drzwi.
- O wiele więcej się uczymy sami odpowiadając sobie na pytania – wyjaśnił Phobos ruszając korytarzem w stronę drzwi, które ostatnio starał się sforsować William. – Dostając coś na tacy zapominamy o wartości tej wiedzy.
- Nadal nie mam pojęcia o czym mówisz.
- Z czasem wszystko zrozumiesz.
William bardzo szczerze w to wątpił. O ile to było w ogóle możliwe Phobos był jeszcze bardziej szalony od niego. Tylko w jego przypadku było to szaleństwo bardzo dobrze ukryte za pozorami normalności. Z drugiej strony to był Phobos z jego snu, nie ten którego widywał codziennie w szpitalu. A jeśli była to ta sama osoba, to najbardziej szalony w tym towarzystwie był William.
Zatrzymali się przed drzwiami i Phobos przekrzywił głowę przyglądając się drobnej, wygrawerowanej róży na klamce. Następnie zerknął na Williama.
- Twoje drzwi – stwierdził.
- Dlaczego moje?
- Próbowałeś kiedyś otworzyć inne?
To fakt. William śnił o domu nie raz i za każdym snem próbował otworzyć te właśnie drzwi. Jakoś czuł, że to te są przeznaczone jemu. Nie dziesiątki innych kryjących się w ciemnym korytarzu. Sięgnął po klamkę i przekręcił. Nie zdziwiło go, że były zamknięte. Nie próbował drugi raz wiedząc, że to mija się z celem. Spojrzał na Phobosa, który zdawał się czujnie nasłuchiwać.
- Wyjaśnisz mi kiedyś czemu ciągle to śnię? – zapytał William.
Pierwszy raz od początku snu Phobos przestał wyglądać na obojętnego i niemal sennego, a wydał się poruszony. Zwrócił się do Williama, nie przestając nasłuchiwać.
- Musimy iść – odparł.
- Ostatnio się obudziłem jak stałem przed drzwiami – stwierdził William. – Dlaczego musimy iść? Budzę się?
- Nie – Phobos spojrzał w stronę schodów. William zauważył, że poświata kuli przygasła, a następnie zniknęła pogrążając ich w kompletnych ciemnościach. – Dom się budzi.
Nim William zdołał odpowiedzieć poczuł jak Phobos łapie go za nadgarstek i szybkim krokiem rusza w stronę kolejnych drzwi. Nie próbując nawet ich normalnie otworzyć uderzył o nie ramieniem, wyłamując zawiasy. Wciągnął Williama do środka, gdy przez korytarz przetoczył się niski pomruk, jakby jakieś ogromne zwierzę przeciągnęło się po długim śnie.
Pokój do którego weszli był niewielki i równie brudny co wszystko inne w domu. Na starym dywanie, pozbawionym już wszelkiego koloru leżało połamane krzesło. Z wyrwanej nogi smętnie zwisały resztki drzazg. Phobos przeszedł przez pokój i otworzył niewielkie okno. Wyjrzał przez nie, a cały dom zadrżał w posadach. William odniósł wrażenie, że podłoga zaczęła nieznacznie falować i wchłaniać jego stopy jak ruchome piaski, więc podszedł do Phobosa nie chcąc stać w bezruchu.
- Skacz – poinstruował go Phobos odsuwając się od okna.
William wyjrzał na dwór i zakręciło mu się w głowie od wysokości. Był pewien, że weszli na zaledwie pierwsze piętro, podczas gdy teraz znajdował się na co najmniej piątym. Spojrzał ze strachem na Phobosa, który patrzył na drzwi.
- Chyba żartujesz – szepnął William. – To za wysoko.
- Lepiej spaść z tej wysokości niż zostać tu i czekać co z tobą zrobią.
- Kto miałby coś mi zrobić?
William nie pojmował czemu nagle musiał uciekać. Dom był pusty, ciągle sobie to powtarzał i to musiała być prawda. Dźwięki z korytarza dowodziły czemu innemu. Chrobotanie, łomotanie i warczenie rozlegało się już właściwie wszędzie. Nawet ściany w pokoju, w którym się znajdowali zdawały się poruszać i zmieniać swoją fakturę. William odniósł wrażenie, że znajduje się w trzewiach ogromnego potwora, z których jedyną drogą ucieczki było właśnie okno.
- To za wysoko – powtórzył William. – Zostanę tu. Przecież to tylko sen. Nic nie może mi się stać.
- To tylko i aż sen – odparł Phobos. – Jeśli Dom cię uwięzi już nigdy więcej się nie obudzisz.
- Może tak byłoby lepiej…
Z korytarza dało się słyszeć powolne kroki zbliżające się do ich kryjówki. O dziwo ten dźwięk był najbardziej przerażający ze wszystkich hałasów jakie nagle zaczął wydawać z siebie Dom. To coś się nie spieszyło. Wiedziało, że jego ofiara nie ma gdzie uciec.
- A ty? – zapytał William. – Ty nie uciekasz?
- Najpierw otworzę twoje drzwi. Skacz.
William wyjrzał przez okno i westchnął. Nie wiedział co po niego szło, jednak czy mogło być gorsze od upadku z takiej wysokości? W najgorszym wypadku zginie na miejscu łamiąc kręgosłup, a w domu nie wiedział czy zginie od razu, czy w męczarniach i czy w ogóle. Powaga Phobosa jednak sugerowała, że powinien wreszcie podjąć decyzję. Przełożył obie nogi przez ramę i usiadł na parapecie, patrząc w dół. Porywisty wiatr wzmógł się i wydymał materiał jego kitla. Spojrzał przez ramię na Phobosa stojącego w pokoju. O dziwo mężczyzna się uśmiechnął.
- To tylko sen – powtórzył jego słowa. – Nic ci się nie stanie.
To zabrzmiało głupio w perspektywie skoczenia z okna. William zaczerpnął głośno oddech. Dom wydał z siebie donośny dźwięk na pograniczu pomruku z upiornym wyciem. Otwarte okno zaskrzypiało na wietrze. Po ramie pełzł ogromny żuk z czerwonym okiem na odwłoku.
Zamknął oczy i skoczył.
Zerwał się z łóżka zlany potem i śmiertelnie przerażony. Odruchowo sięgnął do szyi sprawdzając, czy kręgosłup ma w jednym kawałku i odetchnął z ulgą czując pod palcami odstające kości kręgów. Wszystko zdawało się być w porządku. Wciąż żył i najwyraźniej upadek z wysokości nie wyrządził mu żadnej szkody. William powoli położył się na poduszce uspokajając oddech i próbując ponownie zasnąć.
To był tylko sen.
Ostatnio zmieniony przez Foxglove (21-12-2013 o 12h11)